20.11.2006r.
W nocy przyszedł do
mnie Michał. Położył się obok z tym jego słodko – bezczelnym uśmiechem na
twarzy. Patrząc w jego oczy, uświadomiłam sobie nagle jak bardzo mi go
brakowało. A przecież do niedawna dosłownie na każdym kroku czułam jego
obecność. To, że mieszkałam na zadupiu, które od naszej metropolii dzieliło
dwadzieścia kilometrów, nie miało najmniejszego znaczenia. Szczęściem w
nieszczęściu było, że Andrzej miał prawko, a na tą wieś jeździły autobusy.
Kochane MPK Kraków… No właśnie, wystarczył jeden telefon, by był u mniej jak
najprędzej to możliwe. I nagle wszystko się zmieniło.
W tamtej chwili nie
pragnęłam niczego więcej, niż tego by swoim zwyczajem, złożył głowę na moich
kolanach. Marzyła mi się powtórka z ciągnięcia go za włosy. Bo tylko tak
potrafiłam przekazać mu ten ogrom siostrzanej miłości, która wypełniała moje
serce. Wyciągnęłam do niego rękę, ale był poza jej zasięgiem. Tak bliski, a
równocześnie oddalony o miliony kilometrów.
Puk… Puk… Puk…
Trzy uderzenia
serca później, moje usta poczuły błogie ciepło, które przerodziło się w
śliniący dotyk ust Dominika, by po chwili stać się pełnym pasji cmoknięciem
Czarnego.
Pisk. Huk. Trzask
łamanych kości. Dwie osoby leżące na jezdni. Płacz. Strzał. Krzyki. Tyle bólu.
Pęd powietrza, bawiący się moimi włosami. Swoboda opadania. Zbliżająca się
biała powierzchnia. Wszechogarniające cisza i poczucie bezpieczeństwa.
Którąkolwiek drogę
obierzesz, podążę za tobą…
„- To bardzo niedobrze, gdy śnić się martwy
człowiek.”